Mistrzostwa Polski Aeropress 2015
Tłusty czwartek w kawowym świecie stanął pod znakiem Aeropressu i Mistrzostw Polski w zaparzaniu kawy tym zacnym urządzeniem. Data zobowiązywała do słodkości i słodko było. Dosłownie i w przenośni. Były pączki, było słodko, było przyjacielsko. Były emocje, była walka. Było 72 zawodników (ewenement na skalę światową) starających się wygrać bilet na Mistrzostwa Świata w Seattle. Było dużo znajomych, również tych nie widzianych od lat.
Byłem tam też ja. Z aparatem oczywiście. Wewnątrz wpisu znajdziecie efekt bycia tam (dość obszerny jak na mnie). Smacznego i do zobaczenia na Mistrzostwach za rok.
Tłusty czwartek w kawowym świecie stanął pod znakiem Aeropressu i Mistrzostw Polski w zaparzaniu kawy tym zacnym urządzeniem. Data zobowiązywała do słodkości i słodko było. Dosłownie i w przenośni. Były pączki, było słodko, było przyjacielsko. Były emocje, była walka. Było 72 zawodników (ewenement na skalę światową) starających się wygrać bilet na Mistrzostwa Świata w Seattle. Było dużo znajomych, również tych nie widzianych od lat.
Byłem tam też ja. Z aparatem oczywiście. Poniżej efekt bycia tam (dość obszerny efekt jak na mnie). Smacznego i do zobaczenia na Mistrzostwach za rok.
Nowa era w Nikonie?
fot. Nikon USA
Dostałem marketingowy email od Nikona (w sumie dostali go wszyscy, którzy wyrazili zgodę na emailowe nowinki) dotyczący nowego modelu D810A, w którym zaciekawiła mnie jedna rzecz:
“Niekwestionowaną zaletą modelu D810A jest także możliwość używania obiektywów NIKKOR.”
To chyba niewątpliwy postęp technologiczny poczyniony przez inżynierów firmy. Zastanawia mnie co będzie niekwestionowaną zaletą następnego modelu, matryca rejestrująca obraz?
Internetowa krytyka
Internet to cudowna sprawa. Studnia bez dna wiedzy nieprzebranej, z której dowiedzieć można się wszystkiego. począwszy od tego, że Kopernik nie była kobietą, a kończąc na magicznym wywarze usuwającym ciążę, a mającym w składzie Coca-Colę i ocet. Dla fotografa internet to ziemia obiecana. Social media dzięki którym można dotrzeć do tysięcy nowych odbiorców, internetowe galerie i portfolia, w których można pokazywać swoje prace i umacniać swoją pozycję. Tylko czy aby na pewno?
Krytyka w internecie to trudna sprawa, zwłaszcza dla osoby tą krytkę odbierającej. Anonimowość na łączach może rodzić szczerość, może też być zwykłą złośliwością, odbiciem sobie trudnego dnia w pracy, likwidacji „piętnastki“ lub po prostu próbą podbudowania swojego ego poprzez podkopanie czyjegoś.
Czasami najlepiej jest, po prostu, to olać.
Internet to cudowna sprawa. Studnia bez dna wiedzy nieprzebranej, z której dowiedzieć można się wszystkiego. począwszy od tego, że Kopernik nie była kobietą, a kończąc na magicznym wywarze usuwającym ciążę, a mającym w składzie Coca-Colę i ocet. Dla fotografa internet to ziemia obiecana. Social media dzięki którym można dotrzeć do tysięcy nowych odbiorców, internetowe galerie i portfolia, w których można pokazywać swoje prace i umacniać swoją pozycję. Tylko czy aby na pewno?
Krytyka w internecie to trudna sprawa, zwłaszcza dla osoby tą krytkę odbierającej. Anonimowość na łączach może rodzić szczerość, może też być zwykłą złośliwością, odbiciem sobie trudnego dnia w pracy, likwidacji „piętnastki“ lub po prostu próbą podbudowania swojego ego poprzez podkopanie czyjegoś. Ciężko bywa zwłaszcza początkującym fotografom, gdy euforyczna przygoda z robieniem zdjęć napotyka na ostre groty włóczni krytykanckich „fotograferów“. Pamiętam moje początki na plfoto i pierwsze kadry tam umieszczane. Tętno skakało mi do wartości porównywalnych z tymi uzyskiwanymi przez kolarzy na podjazdach górskich odcinków Tour de France. Ocenią pozytywnie czy nie pozostawią suchej nitki? Pokuszą się o bardziej rozbudowaną krytykę czy zadowolą się napisaniem „gniot“? Najgorszy w tym wszystkim był lakonizm. Mało komu chciało się wyjaśniać co można było zrobić inaczej, by następne zdjęcie było lepsze i w zasadzie trudno się temu dziwić. Zdjęć do skrytykowania masa, a czasu nie przybywa. Można oczywiście pomijać fotografie totalnie nieudane i skupić się na tych z potencjałem, napisać czego zabrakło, na co zwrócić uwagę i poprawić to następnym razem, ale wtedy to byłaby pomoc, a tak nie wypada w internetach. Trzeba by, o zgrozo, wniknąć trochę głębiej w to co autor chciał pokazać i głupio wtedy skupiać się tylko na dystorsjach obiektywu, nieostrości i tandetnym szumie (co z tego, ze z kliszy).
Łatwo wtedy podupaść na duchu, zgasić w sobie zapał do robienia zdjęć, bo po co robić coś co za każdym razem wali kupą, wrzucić aparat do szafy i zajać się czymś innym. Na przykład krytyką w internecie. Na szczęście yin ma swoje yang, równowaga musi być zachowana w przyrodzie, więc potężna dawka "hejtu" spotyka się z ogromną dawką miłości od osób, które bezwarunkowo i szczerze będą „lofciać“ każde zdjęcie. Część z nich motywuje budowanie TWA - Towarzystwa Wzajemnej Adoracji, ponieważ obecnych czasach każdy plusik, like itp. jest na wagę złota. Część z nich stanowią bliżsi lub dalsi znajomi, którym głupio powiedzieć, że „Sorry zią, ale…“. Nazywam to „syndromem mamy“, bo większość mam zawsze pochwali twórczość swojego dziecka. W moim przypadku pojawia się tutaj pewna złośliwość natury, możliwe, że też tak macie. O ile do wyżej wspomnianej krytyki się przyzwyczaiłem, nauczyłem się oddzielać ziarno od plew to w przypadku dobrego słowa mam z tym kłopot. Wydaje mi się, że ktoś mi kadzi abym później zrewanżował się tym samym, lub po prostu nie chce powiedzieć mi gorzkich słów prawdy.
Jestem zresztą prawie pewny, że obecnie w sieci dużo łatwiej o przesłodkie komentarze czy oceny, niż nawet tego plfotowego gniota. Przecież tak prosto kliknąć na ikonkę. Słodycz więc leje się rzeką, a od nadmiaru słodkości jak wiadomo psują się zęby. Łatwo więc wbić się w przekonanie o wysokim poziomie swojej fotografii, spocząć na laurach, przestać się uczyć, a kto się nie rozwija, ten się cofa. Wniosek nasuwa się zatem prosty. Warto korzystać z dobrodziejstw sieci i publikować swoje fotografie może nie wszędzie, ale w paru miejscach, podchodząc jednak do tych miejsc z dystansem. Nie brać mocno do serca słów krytyki (zwłaszcza gdy ta krytyka to jedno słowo) i spryskiwać się zimną wodą gdy sypią się „lajki“ i zdjęcie ma swoje pięć minut, ponieważ może być to faktycznie tylko pięć minut. Znaleźć złoty środek, w którym zarówno słowa krytyki jak i uwielbienia będą motywować do tworzenia jeszcze lepszych fotografii. Najlepiej jednak znaleźć osoby, z którymi można usiąść przy stole i twarzą w twarz porozmawiać o swojej pracy. Gdy są to osoby, które znacie i których prace cenicie to już w ogóle piękna sprawa. Ale przede wszystkim nie obrażać się na słowa szczerej, pomocnej krytyki, bo ona też nie jest łatwa do przekazania.
Tak na koniec przypomniał mi się portal fotograficzny 1x. Co by nie pisać o tym miejscu, dobrego czy złego, to miał on jedną genialną rzecz - właśnie krytykę. Rzeczową, konkretną, czasami urastającą wręcz do elaboratów. Komentarze typu „Słabe“ lub „Podoba mi się“ były kasowane. Spodobało się, uzasadnij. Uważasz, że jest słabe? Napisz dlaczego tak uważasz, wypunktuj. Co więcej, bez powyższej aktywności nie można było wgrywać swoich zdjęć i tym samym liczyć na opinie innych. Dawno nie byłem na tym portalu więc mogło się tam sporo pozmieniać, mam jednak nadzieję, że powyższa idea wymiany poglądów przetrwała, bo tak powinno wyglądać krytykowanie w internecie.
Magda
Magdę poznałem na portalu MaxModels. To jedna z niewielu osób, która mi tam odpisała, i z którą udało się umówić na zdjęcia. Okazało się, że mamy całkiem podobne spojrzenie i podejście do fotografii. W czerwcu 2010 roku spotkaliśmy się w Lasku Bielańskim (tak, tym słynącym z niewidzialnych zboczeńców) na sesję i przy okazji na dokarmienie żerujących tam owadów. Efekty tej sesji lubię do dziś.
Magda obecnie już nie pozuje, ale nie porzuciła fotografii. Stanęła po drugiej stronie aparatu.
Aeropress - dobry kawowy zastrzyk
Mamy zatem nowy rok. Siedzę z kubkiem kawy (bardzo przyzwoita Costa Rican Tarrazu od Koppi), za oknem deszcz bębni w parapet, w słuchawkach cicho gra ścieżka dźwiękowa z Battlestar Galactica, a ja sobie rozmyślam o moich kawowych „odkryciach“ minionego roku. I jak bym nie myślał to wychodzi mi Aeropress, który przez długi czas miałem w pogardzie. Nie wiem nawet dlaczego. Na początku mojej fascynacji kawą był oczywiście kult espresso jako jedynego słusznego napoju prawdziwego kawosza. Następnie przyszedł czas na rewolucję w postaci slow coffee i bardzo polubiłem się z dripami, ale „strzykawkę“ skutecznie wyrzucałem z głowy. Mistrzostwa Polski Aeropress w 2013, na które zajrzałem, nie przekonały mnie do Aeropressu jako narzędzia, w którym mógłbym zaprzać kawę. Dopiero rok później, po kolejnych mistrzostwach coś we mnie drgnęło i zacząłem rozważać zakup. To był czas gdy do pracy zabierałem Hario V60 co było dość niewygodne ze względu na gabaryty (zwłaszcza z młynkiem). Ostateczną decyzję podjąłem po kilku rozmowach z zaprzyjaźnionymi baristami podczas Mistrzostw Polski Brewers Cup i stałem się posiadaczem Aeropressu oraz młynka Porlex, który uznałem za dobre uzupełnienie „mobilnego zestawu“.
Wojtek Rzytki wyciska kawę podczas mistrzostw w 2013. Zajął wtedy trzecie miejsce.
Mamy zatem nowy rok. Siedzę z kubkiem kawy (bardzo przyzwoita Costa Rican Tarrazu od Koppi), za oknem deszcz bębni w parapet, w słuchawkach cicho gra ścieżka dźwiękowa z Battlestar Galactica, a ja sobie rozmyślam o moich kawowych „odkryciach“ minionego roku. I jak bym nie myślał to wychodzi mi Aeropress, który przez długi czas miałem w pogardzie. Nie wiem nawet dlaczego. Na początku mojej fascynacji kawą był oczywiście kult espresso jako jedynego słusznego napoju prawdziwego kawosza. Następnie przyszedł czas na rewolucję w postaci slow coffee i bardzo polubiłem się z dripami, ale „strzykawkę“ skutecznie wyrzucałem z głowy. Mistrzostwa Polski Aeropress w 2013, na które zajrzałem, nie przekonały mnie do Aeropressu jako narzędzia, w którym mógłbym zaprzać kawę. Dopiero rok później, po kolejnych mistrzostwach coś we mnie drgnęło i zacząłem rozważać zakup. To był czas gdy do pracy zabierałem Hario V60 co było dość niewygodne ze względu na gabaryty (zwłaszcza z młynkiem). Ostateczną decyzję podjąłem po kilku rozmowach z zaprzyjaźnionymi baristami podczas Mistrzostw Polski Brewers Cup i stałem się posiadaczem Aeropressu oraz młynka Porlex, który uznałem za dobre uzupełnienie „mobilnego zestawu“.
Już pierwsze zaparzenia przekonały mnie, że moje uprzedzenia co do „strzykawy“ były bezpodstawne. Aeropress okazał się fajnym i prostym „urządzeniem“ do zaparzania kawy. Polubiłem go zwłaszcza w pracy za tą prostotę, zarówno w przygotowaniu kawy jak i posprzątaniu po całym procesie. Oczywiście zaparzanie w V60 nie jest specjalnie trudne, a sprzątnięcie ogranicza się do wywalenia filtru z kawą i przepłukaniu dripera. Problemem jest jednak, dla mnie przynajmniej, przelewanie samej kawy. W przypadku dripa równomierne i stabilne nalewanie do niego wody korzystając z dzbankuszka do spieniania mleka było praktycznie niemożliwe, a inwestować, na przykład, w Hario Buono nie chciałem (nie wspominając o noszeniu go ze sobą). Przy Aeropressie nie mam tego problemu. Wsypuję kawę, zalewam wodą, odczekuję i wyciskam samo dobro do kubka. Dodatkową zaletą zestawu Aeropress i Porlex jest jego mobilność. Młynek mieści się w środku aeropressu przez co całość zajmuje mniej miejsca w torbie. Wsypuję zatem odmierzoną ilość ziaren do młynka, młynek wkładam do „strzykawy“, tą kawową „matrioszkę“ ładuję do torby i w drogę.
Aeropress, to niepozorne urządzenie przed którym tak się wzbraniałem, szybko stał się moim ulubionym „zaparzaczem“ kawy. Dobrej kawy, co trzeba dodać, żeby ktoś nie pomyślał, że tanie i proste urządzenie nie zaparzy niczego dobrego. Co do samego procesu zaparzania to w większości przypadków (moich przypadków oczywiście) wygląda on następująco.
- zaparzam odwróconą metodą
- 18 gramów kawy
- tłok Aeropressu ustawiony pod cyfrą 3
- woda o temperaturze ok. 90 stopni
- ok. 50 gramów wody na blooming trwający 30 sekund (tak naprawdę to leję „na oko“)
- w 30 sekundzie zaparzania dolewam wody pod sam koniec aeropressu
- w 90 sekundzie mieszam
- w drugiej minucie zakręcam sitko na aeropressie i odwracam go stawiając na kubku
- zacinam wyciskanie w okolicach 2:40 sekund tak by trwało ono 20 sekund (czyli cały proces zaparzania powinien się zmieścić w 3 minutach)
Oczywiście warto poeksperymentować z różnymi metodami i wartościami przy różnych ziarnach. Powyższa sprawdza się dla mnie dość uniwersalnie.
P.S. Wspomniana na samym początku Costa Rican Tarrazu nie wyszła za dobrze w Aeropressie. Wolę ją z V60 ;)
Cupping w Forum
Cupping w Forum był zarazem moją pierwszą wizytą po tym jak Ilonka i Sławek przenieśli się do nowej lokacji (Nowowiejska 1, w Klubie Komediowym). Polecam zajrzeć bo to bardzo miłe miejsce z dobrą energią i kawkami.
A siorbanie jak zawsze super :)
X-Trans a Lightroom
Wielu użytkowników aparatów Fujifilm z matrycami X-Trans narzeka na słabą jakość plików otrzymywanych po wywołaniu RAWów z Adobe Lightroom. Chodzi o mniejszą ilość detali oraz o "smużenie" w mniej ostrych miejscach. Sam należę do grona tych osób i przez to parę miesięcy temu porzuciłem soft Adobe na rzecz innego oprogramowania. Niedawno jednak trafiłem na ciekawy artykuł autorstwa Pete'a Bridgwooda o wyostrzaniu w Lightroomie. Pete twierdzi, że nie jest tak źle jak sądzi większość, do plików trzeba jednak podejść nieco inaczej niż do tej pory. Postanowiłem szybko sprawdzić jak to,o czym pisze autor sprawdza się w praktyce.
Wielu użytkowników aparatów Fujifilm z matrycami X-Trans narzeka na słabą jakość plików otrzymywanych po wywołaniu RAWów z Adobe Lightroom. Chodzi o mniejszą ilość detali oraz o "smużenie" w mniej ostrych miejscach. Sam należę do grona tych osób i przez to parę miesięcy temu porzuciłem soft Adobe na rzecz innego oprogramowania. Niedawno jednak trafiłem na ciekawy artykuł autorstwa Pete'a Bridgwooda o wyostrzaniu w Lightroomie. Pete twierdzi, że nie jest tak źle jak sądzi większość, do plików trzeba jednak podejść nieco inaczej niż do tej pory. Postanowiłem szybko sprawdzić jak to,o czym pisze autor sprawdza się w praktyce.
Za zdjęcie testowe posłużyła mi fotografia Katii z marcowej sesji wykonanej X-E1 i obiektywem XF 56/1.2. Do wywołania pliku RAW użyłem wspomnianego już Adobe Lightroom, a także Iridient Developer, Photo Ninja oraz Capture One Pro w wersji 8. Zdjęcia nie były modyfikowane w żaden sposób (poza innym sposobem wyostrzania w Lr), wszystkie parametry są domyślnymi parametrami programów, z których korzystałem. Poniżej efekty tej zabawy w powiększeniu 100%
Muszę przyznać, że przepis Pete'a sprawdza się i nie wiem, czy nie wrócę do Lightrooma, bo różnice nie są duże, a wygoda korzystania z jednego programu zamiast kilku jest spora. Na pewno warto spróbować tego rozwiązania jeśli narzekacie na jakość zdjęć ze swojego Fuji lub męczy Was skakanie między programami.
Dla zainteresowanych poniżej jeszcze pełne kadry powyższych zdjęć.
Warsaw Barista Challenge - edycja druga
Zgodnie z obietnicą pod koniec sierpnia w kawiarni Forum miała miejsce, druga już, edycja Warsaw Barista Challenge. Tak jak za pierwszym razem było mega w każdej kategorii (a może nawet lepiej).
W tej edycji bariści mieli za zadanie przygotować kawę w totalnie oldskulowy sposób. Wiecie, słoik Nescafe, wrzątek, mleko w proszku...
Tak serio to zgadza się tylko oldskul, a przygotować mieli oni, Ci bariści, espresso. Cały trik polegał na tym, że nie znali ziaren (wypalonych przez Coffeelab), nie mieli do dyspozycji wagi (waga dobra rzecz, trzeba przywiązywać wagę do posiadania wagi) i na przygotowanie kawy, która porwie sędziów, mieli tylko 8 minut.
Wewnątrz wpisu kilka zdjęć. Kilka tylko bo jakoś szybko zrobiło się ciemno... i w ogóle. Ale lepszy rydz niż nic (chyba).
Zgodnie z obietnicą pod koniec sierpnia w kawiarni Forum miała miejsce, druga już, edycja Warsaw Barista Challenge. Tak jak za pierwszym razem było mega w każdej kategorii (a może nawet lepiej).
W tej edycji bariści mieli za zadanie przygotować kawę w totalnie oldskulowy sposób. Wiecie, słoik Nescafe, wrzątek, mleko w proszku...
Tak serio to zgadza się tylko oldskul, a przygotować mieli oni, Ci bariści, espresso. Cały trik polegał na tym, że nie znali ziaren (wypalonych przez Coffeelab), nie mieli do dyspozycji wagi (waga dobra rzecz, trzeba przywiązywać wagę do posiadania wagi) i na przygotowanie kawy, która porwie sędziów, mieli tylko 8 minut.
Poniżej kilka zdjęć. Kilka tylko bo jakoś szybko zrobiło się ciemno... i w ogóle. Ale lepszy rydz niż nic (chyba) więc lecimy:
Jak mały bonus straszny time lapse z jednego z występów (ała).
Życie z Fuji 540 dni później
Gdy półtora (mniej więcej) roku temu kupowałem X-E1 nie przypuszczałem, że da to początek pięknej przyjaźni. To miał być zakup z rozsądku, po prostu. Codzienne noszenie Nikona D700 nie było niczym przyjemnym dla ramienia, nie na dłuższym dystansie, który zacząłem pokonywać w drodze do i z pracy. Zacząłem rozglądać się za czymś poręcznym, czymś małym, czymś czym mógłbym zawojować stołeczne ulice jednocześnie nie robiąc z siebie Krzywej Wieży z Pizy czy, co gorsza, Quasimodo. Okazało się jednak, że nie jest tak prosto połączyć w jednym urządzeniu lekkość i poręczność, z jakością generowanego obrazu. Kupiony przeze mnie Ricoh GR IV okazał się świetnym, małym aparatem, jednak mocno tracącym w gorszym świetle. Stwierdziłem więc, że nie ma się co cackać w tańcu, a kupić raz, a porządnie i zacząłem rozważać X100 od Fujifilm. Koniec końców jednak uznałem, że chcę mieć możliwość wymiany optyki (w końcu mam się w tańcu nie pierd… wróc, nie cackać) i tak właśnie poznałem się z X-E1.
X-T1 + 56mm
Gdy półtora (mniej więcej) roku temu kupowałem X-E1 nie przypuszczałem, że da to początek pięknej przyjaźni. To miał być zakup z rozsądku, po prostu. Codzienne noszenie Nikona D700 nie było niczym przyjemnym dla ramienia, nie na dłuższym dystansie, który zacząłem pokonywać w drodze do i z pracy. Zacząłem rozglądać się za czymś poręcznym, czymś małym, czymś czym mógłbym zawojować stołeczne ulice jednocześnie nie robiąc z siebie Krzywej Wieży z Pizy czy, co gorsza, Quasimodo. Okazało się jednak, że nie jest tak prosto połączyć w jednym urządzeniu lekkość i poręczność, z jakością generowanego obrazu. Kupiony przeze mnie Ricoh GR IV okazał się świetnym, małym aparatem, jednak mocno tracącym w gorszym świetle. Stwierdziłem więc, że nie ma się co cackać w tańcu, a kupić raz, a porządnie i zacząłem rozważać X100 od Fujifilm. Koniec końców jednak uznałem, że chcę mieć możliwość wymiany optyki (w końcu mam się w tańcu nie pierd… wróc, nie cackać) i tak właśnie poznałem się z X-E1.
X-E1 miał być typowym aparatem spacerowym.
X-E1 + 23mm
Mały, z fajnym szkłem (35mm/1.4), z wyglądu przypominający dalmierz wujka Stefana, wydawał się być idealnym towarzyszem podróży (aparat, nie wujek Stefan). Szybko się okazało, że zabieram Fuji ze sobą prawie wszędzie (kiedyś miałem świra na punkcie selfies w toaletach, rządziłbym z X-E1), natomiast coraz rzadziej ruszam z półki D700 wraz ze szklarnią. Problem zaczynał się gdy przychodziło do sesji portretowych i brakowało mi ogniskowych, czegoś szerszego, lub czegoś węższego. Problem rozwiązałem, częściowo, prawie rok później kupując świetne szkło jakim jest Fujinon XF 23/1.4. Parę miesięcy później dokupiłem do tego zestawu przecudną „pięćdziesiątkeszóstkę“ ze światłem 1.2. O Nikonach zapomniałem prawie całkowicie, od czasu do czasu tylko zadając sobie pytanie czy nie wystawić ich na „alledrogo“. Byłem przeszczęśliwy, świat promieniał, a ptaszki śpiewały radosne pieśni.
X-E1 + 56mm
Gdy na jedną z sesji zabrałem ze sobą cały ten mój Fuji’owski („fudżjowski“?) dobytek to po skończonych zdjęciach dostałem objawienia - nie boli mnie ramię, i trudno się temu dziwić. Korpus i trzy szkła ważą mniej niż noszony wcześniej D700 + 24-70/2.8. I to nie mniej o parę gramów, różnica to dobre pół kilograma. Ponad 500 gramów, które po paru godzinach potrafią wyraźnie dawać się we znaki. Okazało się również, że mniejsza waga i rozmiary wcale nie muszą oznaczać słabszej jakości.
Bartku, ale on ma taką maluśką matryckę
X-T1 + 23mm, ISO6400
Tak, to prawda. Matryca jest mniejsza niż chociażby we wspomnianym Nikonie D700. Tylko co z tego? Rozumiem, że obecnie tak zwana „pełna klatka“ to mokry sen wielu fotografów, którym inaczej zdjęcie nie wyjdzie. Potrafię jednak zrozumieć, że są osoby, które nie obędą się bez bardzo szerokich kątów albo potrzebują ultra małej głębi ostrości. Zdaję sobie też sprawę, że do pewnych zastosowań lustrzanki nadal będą lepsze niż bezlusterkowce. W każdym innym przypadku udowadnianie wyższości matryc FX nad APS-C to chyba chęć rekompensaty tylko nie wiem czego. Nie wierzycie mi? Przeczytajcie ten świetny tekst Zacka Ariasa lub obejrzyjcie film, w którym porównuje on matryce (chociaż lepiej napisać o materiałach swiatłoczułych), a najlepiej zróbcie jedno i drugie. Ze swojej strony dodam, że przesiadając się z „ogromnoklatkowego“ D700 na „maciupkoklatkowy“ X-E1 nie zauważyłem żadnej znaczącej różnicy w jakości obrazu, jaki dostawałem z tych dwóch aparatów. Dostałem natomiast mniejszy, lżejszy zestaw który, uwaga, ma dodatkowe zalety.
Tak blisko, a jednocześnie tak bliżej
X-E1 + 23mm, ISO3200
Tą zaletą jest bliskość z fotografowanym obiektem i to jest dobre. Fotograf musi być blisko z osobami, które fotografuje. Nie chodzi mi tu nawet o uliczną fotografię dokonywaną przez teleskopy na bogu winnych żebrzących, ale o sam kontakt z drugim człowiekiem. D700 z 24-70 był wielki. Nie ogromny, ale wielki. Jak maska, którą można przywdziać by się za nią skryć i dodatkowo zastraszyć odpowiednich rozmiarów obiektywem. Wyciągając z torby X-E1 nie schowam się za nim, obiektyw (nawet duży jak na swoją kategorię XF 56mm) nie zrobi takiego wrażenia jak dobrej jakości zoom czy nawet stałoogniskówka podpięta do DSLR (no dobra, Nikkor 50/1.8 może się zaczerwienić). Ten mały aparat jest niczym rosyjski lodołamacz jeśli chodzi o nawiązywanie kontaktu z drugim człowiekiem. Przebija się przez wszystko, oczywiście o ile dzierżący go w dłoni fotograf wszystko nie zepsuje. Mały aparat to nie ułomność, to otwartość, a piszę tylko o normalnych portretach. Zalety małych aparatów przy street photo docenia chyba każdy, kto para się tym typem fotografii. Oczywiście to nie jest recepta na całe zło i to nadal fotograf jest mistrzem ceremonii, jednak gdy narzędzia, z których korzysta pomagają (czasem wręcz wymuszają) w pewnych zachowaniach, to jest to naprawdę super.
Rodzina się powiększa
X-E1 + 56mm
Polubiłem się z X-E1 na tyle, że zacząłem rozważać kwestie zakupu drugiego Fuji. Dwóm będzie weselej, a i ja będę spokojniejszy wiedząc, że w razie czego mam zapas. Niedawno wcieliłem ten plan w życie stając się posiadaczem drugiego Fujifilmu - X-T1, z którego jestem również bardzo zadowolony (nie myśleliście, że napiszę inaczej, co?). Może czasem brakuje mi w nim tego dalmierzowego stylu, ale poza tym jest spełnieniem wszystkiego czego można od aparatu wymagać. Wiem też, że na nim się nie skończy. Z niecierpliwością czekam na wrześniową Photokinę by zobaczyć tak mocno oczekiwany X-Pro2. Czekam na dostępność zapowiedzianego jasnego tele 92mm. Biję się z myślami, czy nie dokupić „naleśnika“ 27mm. Co tu dużo mówić, pokochałem aparaty Fujifilm. Za jakość obrazu jaką generują, cudowne szkła, jakość ich wykonania, za przemyślaną konstrukcję. Cholera, uwielbiam je za duszę, którą posiadają chociaż może to brzmieć głupio. Strasznie podoba mi się też to co robi sama firma, słuchająca społeczności ludzi fotografujących ich aparatami. Słuchająca i wprowadzająca poprawki czy pomysły przez nich zgłaszane. Wypuszczająca nowe firmware’y usprawniające, czy też wręcz dodające nowe funkcje do nawet starszych aparatów, zamiast po prostu wydać nowy korpus i powiedzieć: „Hej, chcecie mieć focus peaking? Dodamy go do modelu X-E2a“. Nawet osoby fotografujące Fuji są bardziej otwarte na innych. Mam nadzieję, że ta filozofia nigdy im się nie zmieni i przyszłość systemu będzie równie dobra jak jest obecnie.
Warsaw Barista Challenge - edycja pierwsza
Wczoraj, a dokładnie to 26 lipca 2014, odbyła się pierwsza edycja Warsaw Barista Challenge. Miejsce miała ona, ta edycja, na placu Domu Partii przy Nowym Świecie, w gościnnych progach kawiarni Forum. Jeśli jeszcze nie byliście w Forum to bądźcie. Mają dobre kawki, dobrych baristów. Wiele dobrego mają.
W tej edycji uczestnicy mierzyli się z "siorbingiem" popularnie nazywanym cup tastingiem lub cuppingiem. Zasada jest bardzo prosta - kto głośniej siorbnie, wygrywa. Bardziej serio to chodziło o to, aby do sparować ze sobą filiżanki (jeden rząd opisany cyframi, a drugi literami). Było na to minut sześć i wygrywał ten, komu udało się połączyć w pary największą ilość kaw. Najlepsza jest w tym wszystkim była atmosfera. Całkowicie przyjacielska, totalnie wyluzowana. Pis end Lof normalnie, i to było piękne.
Tyle słowa pisanego, zapraszam na obrzydliwie dużą galerię z tego pięknego wydarzenia.
Wczoraj, a dokładnie to 26 lipca 2014, odbyła się pierwsza edycja Warsaw Barista Challenge. Miejsce miała ona, ta edycja, na placu Domu Partii przy Nowym Świecie, w gościnnych progach kawiarni Forum. Jeśli jeszcze nie byliście w Forum to bądźcie. Mają dobre kawki, dobrych baristów. Wiele dobrego mają.
W tej edycji uczestnicy mierzyli się z "siorbingiem" popularnie nazywanym cup tastingiem lub cuppingiem. Zasada jest bardzo prosta - kto głośniej siorbnie, wygrywa. Bardziej serio to chodziło o to, aby do sparować ze sobą filiżanki (jeden rząd opisany cyframi, a drugi literami). Było na to minut sześć i wygrywał ten, komu udało się połączyć w pary największą ilość kaw. Najlepsza jest w tym wszystkim była atmosfera. Całkowicie przyjacielska, totalnie wyluzowana. Pis end Lof normalnie, i to było piękne.
Tyle słowa pisanego, zapraszam na obrzydliwie dużą galerię z tego pięknego wydarzenia.