Mały krok dla ludzkości - FitBit One
Gdy jakiś czas temu Wojtek linkował na swojej stronie do artykułu o FitBit, w pierwszym odruchu pominąłem ten wpis, uważając go za stratę czasu. W przyrodzie jednak nic nie ginie i po paru dniach postanowiłem sprawdzić, co ciekawego można napisać o krokomierzu. Recenzja była na tyle dobrze napisana, że zapaliła mi w głowię lampkę z napisem “Chcę to!”. Przypomniały mi się lata szczenięce, gdy posiadałem urządzenie liczące kroki, które z wyglądu przypominało zegarek, nosiło się je jak zegarek, i żeby rejestrowało kroki, należało zdrowo machać ręką przy chodzeniu...
Gdy jakiś czas temu Wojtek linkował na swojej stronie do artykułu o FitBit, w pierwszym odruchu pominąłem ten wpis, uważając go za stratę czasu. W przyrodzie jednak nic nie ginie i po paru dniach postanowiłem sprawdzić, co ciekawego można napisać o krokomierzu. Recenzja była na tyle dobrze napisana, że zapaliła mi w głowię lampkę z napisem “Chcę to!”. Przypomniały mi się lata szczenięce, gdy posiadałem urządzenie liczące kroki, które z wyglądu przypominało zegarek, nosiło się je jak zegarek, i żeby rejestrowało kroki, należało zdrowo machać ręką przy chodzeniu. Z boku wyglądałem pewnie jak urzędnik Ministerstwa Głupich Kroków. Wracając jednak do FitBit’a, to ziarno zasiane zostało na tyle mocno, że gdy zobaczyłem, iż jest dostępny na angielskim Amazonie, postanowiłem zaryzykować i drogą kupna stać się posiadaczem modelu One.
Małe jest piękne
FitBit zapakowany jest w proste, plastikowe pudełko, w którym - poza samym krokomierzem - znajduje się też kabelek USB do karmienia go prądem, podłączany również przez USB dynks do komunikacji z komputerem, gdy One znajdzie się w zasięgu (posiadacze komputerów lub telefonów z Bluetooth 4.0 obejdą się bez niego), klips - jeśli chcielibyśmy przypiąć nasz nowy gadżet na przykład do koszulki oraz opaskę na rękę, którą wykorzystujemy, gdy chcemy monitorować nasz sen. Jest też oczywiście prosta instrukcja, dzięki której rozpoczniemy zabawę z FitBit’em. Sam krokomierz jest mały, bardzo mały. Sprawia wrażenie jak by zaraz miał się zgubić i takie myśli krążą po głowie przez pierwsze dni korzystania z niego. Wykonany jest estetycznie i prosto. Bez pierdyliarda guzików, pokręteł itp. W zasadzie to guzik jest jeden i wystarcza. Konfiguracja urządzenia to kolejny etap, który cechuje elegancja i prostota wykonania. Pobieramy i instalujemy aplikacje, zakładamy konto w portalu FitBit i potem za rączkę jesteśmy prowadzeni przez kilka kolejnych kroków. Wszystko podane w przyjemnie wizualny sposób. Po kilku minutach całość jest gotowa do pracy, a w zasadzie to do spacerów.
Mały krok dla ludzkości
Osobiście korzystam z FitBit’a chowając go do małej kieszonki dżinsów. Tak jak pisałem wcześniej, na początku miałem obawy, że z racji wymiarów zaraz mi z niej wypadnie, więc często sprawdzałem czy mój towarzysz podróży nadal jest ze mną. Samo urządzenie nie korzysta z jakiś zaawansowanych technologii. Pomiar nie odbywa się za pomocą GPSu tylko na podstawie drgań wytwarzanych przy chodzeniu. Nie próbowałem sprawdzać jak czuły jest ten mechanizm, ale w normalnym użytkowaniu sprawdza się na tyle dobrze, że nie zlicza drgań (przynajmniej nie wszystkich) podczas jazdy np. autobusem. FitBit poza liczbą kroków jest w stanie pokazać na wyświetlaczu przebyty dystans, liczbę zdobytych pięter, spalone kalorie i ogólny wynik aktywności w postaci rosnącego kwiatka. Do pomiaru wysokości (potrzebnej do zliczenia pięter) wykorzystywany jest pomiar barometryczny, natomiast cała reszta wyliczana jest na podstawie wzorów i wzorków, uwzględniających też uwarunkowania fizyczne właściciela. Ma to swoje minusy w postaci błędów pomiarowych. Najbardziej narażony na nie jest oczywiście pomiar wysokości, ponieważ zmiana ciśnienia odbija się w mniejszym lub większym stopniu na wyniku. Pomiar dystansu, jeśli uważamy, że jest błędny, możemy regulować mierząc odległość, jaką pokonujemy jednym krokiem, i zapisując wynik w urządzeniu. Kalorie algorytm wylicza na podstawie przebytego dystansu i uwarunkowań fizycznych użytkownika (waga, wzrost, wiek itp). Jednak technologia nie jest tu najważniejsza. W tych wszystkich gadżetach mających dbać o naszą formę istotne jest to, aby motywowały do regularności i intensywności. FitBit zdecydowanie potrafi motywować. Jako przykład mogę podać, że zawsze rano robiłem sobie krótki spacer do pracy, taki około jednego kilometra. Aktualnie zwiększyłem ten dystans do pięciu kilometrów i przestaje mi to wystarczać (ale głupio spóźniać się do pracy, bo chce się nabijać kroki). Nagle autobus, który uciekł jest czymś pozytywnym ponieważ mogę przejść się do kolejnego przystanku, a to kolejna cegiełka w budowaniu dziennego dystansu. Przeważnie nie kończy się na jednym przystanku, o nie. Ostatnio, gdy wracałem do domu, postanowiłem zrobić krótki spacer z dolnego Mokotowa i wsiąść w autobus przy Łazienkach. Tak się jakość złożyło, że dotarłem do Ordynackiej i dopiero tam “złapałem” autobus. Chęć do zdobycia jak największej liczby kroków jest jak wirus, rozwija się w świadomości, motywując do tego, aby jak najwięcej korzystać z własnych nóg, a nie z samochodu czy zbiórkomu. Dodatkowo pomagają w tym zdobywane odznaki (np. za 10000 kroków w jednym dniu) czy elementy rywalizacji ze znajomymi, których możemy dodać na portalu FitBit.
Portal FitBit
To tak naprawdę centrum dowodzenia w wizualnie ładnej oprawie. Tutaj wprowadzamy zmiany w konfiguracji krokomierza, sprawdzamy statystyki naszej aktywności, porównujemy ją ze znajomymi. Głównym widocznym elementem jest nasz dzienny “przebieg” i to jak się on ma do zdefiniowanych Celów, które chcemy osiągnąć i za które, między innymi, dostaniemy Odznaki. Są one już wprowadzone, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je poprawić, jeśli uznamy, że są niewystarczające (swoją drogą okazuje się, że 70000 kroków w tygodniu nie jest takie proste do wychodzenia). Mamy również możliwość wprowadzania aktywności, której nie monitoruje FitBit (np. jazda rowerem, pływanie itp.). Jeśli chcemy zrzucić parę kilo, portal również nam pomoże. Odpowiadając na kilka pytań, system wyliczy ile dziennie kalorii powinniśmy przyswajać, a dzięki możliwości zapisywania zjedzonych posiłków łatwo widzimy nasz kaloryczny bilans “strat i zysków”. Jest również możliwość skorzystania z opcji “prywatnego trenera”. Jest ona jednak płatna i nie skusiła mnie. :-) Oczywiście na tym nie koniec. Fani dbania o formę powinni być zadowoleni możliwościami zapisu danych z treningu, gdyż są one całkiem rozbudowane, jest nawet mini blog i możliwość “podłączenia” się pod inne, podobne aplikacje (np. Endomondo). ostatnią, ale dość ciekawą opcją, jaką daje nam FitBit, jest możliwość monitorowania snu.
W łóżku z FitBit
Do tego przydaje się wspomniana przeze mnie na początku opaska na rękę. Wsuwamy do niej krokomierz, a ten, bezpiecznie tam sobie siedząc, stara się śledzić nasz sen. Opaska jest bardzo wygodna i w zasadzie nie przeszkadza. Jest wentylowana i łatwo się do niej przyzwyczaić. Ma też małą siateczkę w kieszonce na krokomierz, aby można było zerknąć na ekran FitBit’a bez potrzeby jego wyjmowania. Monitorowanie snu, jak się zapewne domyślacie, realizowane jest poprzez śledzenie ruchu. Ruszasz się = nie śpisz; nie ruszasz = śpisz. Nie jest to jakaś wyszukana technologia, ale daje podstawowy wgląd w jakość snu. Dodatkowo model One ma możliwość ustawienia cichego alarmu, czyli gdy nadchodzi pora pobudki, zaczyna on wibrować licząc, że obudzi swojego właściciela. Alarmy również konfiguruje się na portalu i możliwości są całkiem rozbudowane. Od pojedynczego alarmu poprzez cykliczne alarmy w wybranych dniach (np. - jak w moim przypadku - od poniedziałku do piątku o 6:20). Rano po obudzeniu się i zsynchronizowaniu danych możemy zobaczyć po ilu minutach usnęliśmy, czy wybudzaliśmy się w nocy i ile czasu łącznie spędziliśmy śpiąc.
168000 kroków później
Bardzo szybko FitBit One stał się moim codziennym towarzyszem. W sumie jest ze mną, gdy się budzę, i gdy kładę się spać. Oczywiście nie jest to urządzenie perfekcyjne, takich nie ma, jednak większość wad nie powinna zniechęcać. Na przykład dynks USB do synchronizacji jest na tyle szeroki, że muszę liczyć się z tym, iż w drugi port USB (przynajmniej w MacBooku) nie wszystko się zmieści. Oczywiście jeśli ktoś ma komputer z Bluetooth 4.0 problemu nie będzie. Posiadacze iPhone’a 4S lub 5 mogą pobrać aplikację FitBit (tylko w amerykańskim AppStore) i synchronizować dane w ten sposób. Najbardziej jednak rozczarowane mogą być osoby, które liczyły na dokładne monitorowanie aktywności fizycznej, zapisywanie trasy spacerów itp. Dla nich są bardziej specjalizowane urządzenia. Siła FitBit One (i Zip w zasadzie też) to właśnie prostota. Prostota, dzięki której mamy tyle informacji, ile jest nam potrzebnych, by motywować się do dalszego działania. Prostota, dzięki której nie musimy ładować baterii co 3 dni, tylko co 2 tygodnie. To urządzenie dla osób, które chcą wprowadzić trochę więcej ruchu do swojej codzienności, mając przy okazji satysfakcję z tego, że zdobyli nową odznakę albo przeszli więcej niż znajomi. To właśnie oni będą mieć największa frajdę z chodzenia z FitBit’em to tu, to tam.
DSLR receptą na sukces?
Słyszałem już głosy oburzonych posiadaczy lustrzanek, że ta reklama robi z nich idiotów. Dla mnie osobiście, z zachowaniem należytego dystansu, trafia w sedno.
Jakość reklamy wyznacznikiem jakości produktu?
Jakiś czas temu Samsung wypuścił reklamę, w której pokazywał użytkowników iPhone'ów jako idiotów. Jest to chyba nowy trend ponieważ na podobny pomysł wpadł Bosch. Jeśli uważacie, że Samsung pojechał po całości to obejrzyjcie reklamę Tassimo. Osobiście nawet jeśli rozważałbym zakup "kapsułkowca" to właśnie skutecznie się z niego wyleczyłem.
Ostrość jest względna
“Trzecia sprawa - obróbka. Chyba każdy wie, że pojęcie “ostrość” jest bardzo względne i zależy od właśnie obróbki. To, czy zdjęcie jest ostre, czy nie, zależne jest od tego, jak się je obrobi.”
Nadal macie ochotę wydawać kilka, czy nawet kilkanaście tysięcy na dobre obiektywy? :-)
Tydzień z Ricoh GR Digital IV
Idea kupienia małego aparatu chodziła za mną już od dawna. Niestety w cyfrowych czasach ciężko znaleźć coś co łączyłoby rozsądną cenę z rozsądną jakością. Im większa matryca i lepsze szkło tym cena rośnie. Często nieproporcjonalnie. Poszukiwania w internecie też nie pomagają. Tysiąc ludzi, tysiąc opinii, tysiąc propozycji. Mętlik w głowie powstaje, że hej. W którymś momencie aż chce się powiedzieć: “Pieprzyć to” i pozostać przy obecnym zestawie. Jednak po kolejnym spacerze z cyfrową lustrzanką i solidnym obiektywem ramię mówi: “Szukaj dalej, to dla naszego wspólnego dobra”. Więc szukam...
Idea kupienia małego aparatu chodziła za mną już od dawna. Niestety w cyfrowych czasach ciężko znaleźć coś co łączyłoby rozsądną cenę z rozsądną jakością. Im większa matryca i lepsze szkło tym cena rośnie. Często nieproporcjonalnie. Poszukiwania w internecie też nie pomagają. Tysiąc ludzi, tysiąc opinii, tysiąc propozycji. Mętlik w głowie powstaje, że hej. W którymś momencie aż chce się powiedzieć: “Pieprzyć to” i pozostać przy obecnym zestawie. Jednak po kolejnym spacerze z cyfrową lustrzanką i solidnym obiektywem ramię mówi: “Szukaj dalej, to dla naszego wspólnego dobra”. Więc szukam.
Jak skończyłem z kserokopiarką?
No cóż. Wszystkie aparaty, które chciałem mieć przerastały moje możliwości finansowe. Sony RX100, Fuji X-Pro1 czy EX–1, a nawet X100. Powiedziałem sobie, że próg cenowy, którego nie przekroczę to 2000 zł. W tej cenie chcę mieć dobry aparat, z jasnym stałoogniskowym obiektywem i wyglądem, który nie będzie odstraszał (co poradzić, lubię pracować na sprzęcie, który mi się podoba). Ah, miał być też mały ale bez przesady. Zacząłem rozważać Nikony z serii 1, Panasonic’a Lumix’a (LX–7) i Fuji X10 (te dwa ostatnie to zoomy). Zerkałem też co ma do zaoferowania Sony i Olympus ale jakoś nic nie mogło mnie przekonać. Część z nich była zbyt droga ale w większości przypadków miałem wrażenie, że więcej tam bajerów i marketingowego bełkotu niż faktycznej fotografii. Wertując sklepy online natrafiłem na aparaty Ricoha i… coś we mnie drgnęło patrząc na serię GR. Poszperałem nieco w sieci na jego temat i zaciekawiło mnie, że większość użytkowników wypowiada się bardzo pozytywnie. Oczywiście brałem pod uwagę, że dużo osób chwali to na czym pracuje ale gdy kolejna osoba pisze, że to jej któryś z kolei Ricoh daje to pewien pogląd na sprawę. Przykładowe zdjęcia, które widziałem w sieci też sprawiały dobre wrażenie. Do tego szybki AF, masa opcji, solidna obudowa. Coś zaczynało kiełkować. Pozostawiłem sobie do wyboru dwa aparaty. Fuji X10 mimo, że zoom, wygląda obłędnie ma optyczny wizjer i dobrą jakość zdjęć ale nie byłem przekonany co do prędkości autofocus’a. Podobno z najnowszym firmware’em jest ok ale pewności nie miałem. Drugim był właśnie Ricoh GR Digital IV (albo GRD IV jak niektórzy piszą) - mniejszy niż X10, na prędkość AF nikt nie narzekał, jakość zdjęć również dobra. Wygląd może nie tak fajny jak w przypadku Fuji ale mogło być gorzej. Brak OVF trochę mi przeszkadzał (chociaż zawsze można dokupić zewnętrzny, montowany w gorącej stopce), postanowiłem jednak dać mu szansę i zamówić właśnie ten. Może przekonały mnie opinie przeczytane w sieci, może chęć posiadania czegoś nietypowego a może obie z tych rzeczy.
Rozpudełkowanie
Gdy paczka w końcu dotarła i wyjąłem to maleństwo z pudełka dotarło do mnie jak mały jest ten aparat, odrobinę mniejszy niż iPhone (poza grubością oczywiście). Od początku jednak pozytywnie zaskakuje solidnością wykonania zarówno jeśli chodzi o korpus ze stopu magnezu jak i wygodę z użytkowania. Nawet taka pierdoła jak kółko zmiany trybów pracy aparatu ma blokadę aby nie dokonać przypadkowej zmiany. Oczywiście pierwszą rzeczą jaką należy zrobić przed przeczytaniem instrukcji to zrobienie kilku zdjęć testowych. Włączam więc aparat i po ok 3 sekundach jest on gotowy do pracy. Całkiem szybko zważywszy, że obiektyw musi się wysunąć. Ekran LCD sprawia dobre wrażenie, jest czytelny co istotnym jest biorąc pod uwagę, że posłuży nam jako namiastka wizjera. Jest też dość mocno konfigurowalny jeśli chodzi o informację, które mają się na nim znaleźć. Ok, wciskam do połowy spust migawki, autofocus reaguje momentalnie. Cholera, myślę sobie, szczęście początkującego. Omiatam pokój łapiąc ostrość gdzie popadnie i AF nadal bez pudła, a pokój mój do najjaśniejszych nie należy. Skoro jest tak dobrze to zostawmy w spokoju instrukcję i zajrzyjmy do Menu. Tutaj rozpoczyna się małe szaleństwo. Liczba opcji jest niesamowicie duża, jednak na tyle sensownie poukładana, że ciężko się zgubić. Gdy czytałem recenzję dużo osób zwracało uwagę na zawartość Menu pisząc, że projektowały je osoby, które faktycznie fotografują. Coś w tym jest. Trudno się zgubić w gąszczu ustawień. To co mnie zachwyciło to ogromna możliwość konfiguracji guzików na tylnej obudowie. Praktycznie większość z nich można ustawić pod swoje potrzeby. Duży plus i ogromna wygoda dla fotografa. Ponieważ bateria daje znać, że pora na karmienie wyłączam aparat i pojawia się kolejna mała rzecz, która cieszy - licznik zdjęć wykonanych w dniu dzisiejszym. Bateria ląduje w ładowarce a ja przez ten czas wertuję instrukcję nie mogąc się doczekać następnego dnia, gdy zabiorę aparat w teren.
Pierwszy tydzień z Ricohem GR Digital IV
Następnego dnia mały Ricoh bez problemu ląduje w kieszeni kurtki i jedzie ze mną do pracy. Gdy wysiadam z metra i włączam go mam wrażenie, że i tak pozostaje niewidzialny, schowany za moim wielkim łapskiem. Pierwsze dni to tak naprawdę zapoznanie się z ogniskową (28 mm to jednak dość specyficzne spojrzenie na świat), z ustawieniami (jaki typ autofocusa będzie najlepszy, czy wprowadzać korektę ekspozycji na stałe, jaki pomiar światła itp). Próbuję też zapanować nad świetną funkcją Full Press Snap - ustawiamy na sztywno odległość ostrzenia (kilka wariantów, w tym Auto) i w momencie pełnego naciśnięcia spustu migawki aparat momentalnie ostrzy na tą odległość. Cholernie wygodna sprawa, zwłaszcza gdy trzeba zareagować momentalnie. Przez tych 7 dni udało mi się już nieco poznać GRD IV. Zrobiliśmy wspólnie kilka kilometrów, skonfigurowałem przyciski na aparacie “pod siebie”. Nadal przyzwyczajam się do ogniskowej i do maleńkości aparatu ale jest coraz lepiej. Dogadujemy się i to najważniejsze (chociaż ciągle nie wiem, który tryb pracy AF wolę - Multi czy Spot). Wirtualna poziomica jest przydatna przy robieniu zdjęć krajobrazu czy architektury. Od razu przyznam się, że nie sprawdzałem (świadomie ;)) jak sprawuje się stabilizacja obrazu. Nie korzystałem też z presetów kolorystycznych ponieważ od razu ustawiłem aparat aby zapisywał tylko pliki RAW. Nie skorzystałem zapewne z masy rzeczy, które oferuje ten aparat (zwłaszcza z kręcenia filmików ale kto by z tego korzystał, rozdzielczość VGA w tych czasach?) ponieważ nie miałem potrzeby. Po tygodniu użytkowania GRD IV daje mi to czego potrzebowałem - dobrą jakość zdjęć zamkniętą w małym korpusie, który można wsadzić do kieszeni. Postaram się opisać wrażenia po miesiącu użytkowania. Może będę miał więcej przemyśleń, które nie zdążyły jeszcze się pojawić po paru dniach z Ricohem.
Październikowe Spacerro Kawowe - śniegpresso
Koniec października zafundował iście zimową pogodę, jak by spłatać chciał nam figla i nie dopuścić do kolejnego Spacerro. Twardym jednak trzeba być więc ubrawszy się cieplej niż podczas poprzedniego spaceru stawiliśmy dzielnie czoła niesprzyjającym warunkom atmosferycznym, smakując to co mają do zaoferowania kawiarnie na Żoliborzu (który akurat dziś nie pachniał jak Montego Bay). Według mapy mieliśmy uwinąć się szybko - trzy kawiarnie położone blisko siebie, ostatnia nieco dalej...
Koniec października zafundował iście zimową pogodę, jak by spłatać chciał nam figla i nie dopuścić do kolejnego Spacerro. Twardym jednak trzeba być więc ubrawszy się cieplej niż podczas poprzedniego spaceru stawiliśmy dzielnie czoła niesprzyjającym warunkom atmosferycznym, smakując to co mają do zaoferowania kawiarnie na Żoliborzu (który akurat dziś nie pachniał jak Montego Bay). Według mapy mieliśmy uwinąć się szybko - trzy kawiarnie położone blisko siebie, ostatnia nieco dalej. Ciężko jednak wstać z ciepłego fotela i udać się do następnego lokalu patrząc na to, co dzieje się za oknem. Przezwyciężając jednak własne słabości wstawaliśmy, szliśmy i piliśmy w:
Secret Life Cafe (Słowackiego 15/19)
to urocza kawiarnia w malowniczej lokalizacji, niedaleko teatru Komedia. Niespodziewanie spotkaliśmy tam przemiłą baristkę z nieistniejącego już 5,29 więc zaczęło się fajnie. Ziarna, niestety, z Kofi Brandu, który mi totalnie nie podchodzi ale nie uprzedzajmy faktów. Espresso dostaliśmy z miłą orzechową kremą. Body wodniste ale w smaku przyjemna czekolada, orzechy i kwaskowate nuty pod koniec. Smacznie ale bez fajerwerków. Taki chyba urok Kofi.
Art Cafe (Mickiewicza 27)
znajduje się w “zagłębiu” restauracyjnym Pl. Wilsona (kanapkarnia, kebabiarnia, druga kawiarnia). Miejsce jest fajne, przez duże okna można obserować puls miasta ale w środku jest dość “chłodno”. Espresso niestety nie zachwycało. Samego naparu było za dużo w filiżance co odbijało się na body, które było mocno cienkie. W smaku przebijały się orzechowe akcenty ale zbyt szybka ekstrakcja nie pozwoliła wyciągnąć pełni smaku. Może gdyby bardziej skręcić młynek.
Kawiarnia Fawory (Mickiewicza 21)
zyskało już “szacunek ludzi ulicy” ;-) W środku jest fajnie, swobodnie a na jednej ze ścian jest magiczny cycek przynoszący szczęście, wystarczy potrzeć ;) Ziarna, z jakich w Faworach robią espresso, to też Kofi. Tym razem jednak, poza charakterystycznym wodnistym body i orzechowym posmakiem, bez cytrusowych nutek ale za to z posmakiem goryczki zostającym na podniebieniu. Tak dla odmiany.
WakeCup Cafe (Franciszkańska 1)
to kawiarnia na Muranowie z przyjemnym wnętrzem i pewną dozą tajemniczości. Tajemniczość polegała na tym, że bariści nie chcieli zdradzić z jakiej palarni biorą ziarna. Wiemy tylko, że to singiel z Brazyli :) Singiel ów smakował jak Kofi, i to ten gorszy Kofi czyli wodniste body i mała wyrazistość smaku przeplatana orzechowymi wariacjami.
Podsumowując nasz październikowy spacer nie mogę przestać się zastanawiać nad nagłym wzrostem popularności kaw z Kofi Brandu. Są one dla mnie nijakie, bez specjalnego charakteru. Nie przemawiają one do mnie kompletnie smakowo. Oczywiście mogłem jeszcze nie trafić na dobrze zaparzone espresso z tych ziaren (poza jednym razem w MiTo), ale aż ciężko mi w to uwierzyć.
Podsumowujac kawiarnie, w których byliśmy, klasyfikacja wyglądałaby następująco:
- Secret Life Cafe
- Kawiarnia Fawory
- WakeCup Cafe
- Art Cafe
Następne Spacerro zapewne będzie świąteczne chyba, że pogoda znów spłata figla i sprowokuje nas do spacerowania w pięknych okolicznościach przyrody ;)
Profesjonalny aparat
“Rock whatever camera you own. Smile when a client asks you if it is professional enough… then shoot your ass off to prove that it is.”
Zack Arias jak zwykle trafia w sedno. Polecam przeczytać całość bo warto.
Nowe parametry optyki
“Niższy model – Silver Edition wyposażony został w 11 megapikselowy obiektyw umożliwiający rejestrację wideo w standardzie HD 1080 P przy 30 klatkach na sekundę.”
Ciekawe jaką ogniskową ma matryca. Takie rzeczy tylko na Spider's Web.
Rzeczywistość jest podrasowana
“Rzeczywiste jest to, co widzimy, czyli podrasowane zdjęcia wszystkiego.”
Żyjemy w photoshopowanym matriksie - rzeczywistość jest podrasowana. Eh.
Cytat wzięty z tekstu Ewy Lalik na Spider's Web.
Wrześniowe Spacerro Kawowe - praskie kafki
Całkiem niedawno, bo 29 września (czyli - pisząc te słowa - wczoraj), obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Kawy. W sumie nic to dziwnego. Skoro jest Dzień Bez Majtek, to dlaczego “czarne złoto” miałoby nie mieć swojego święta? Tak się jednak miło złożyło, że na Dzień ów przypadło na kolejne Spacerro Kawowe po warszawskich kawiarniach. Tym razem udaliśmy się na drugą stronę Wisły, aby w praskich klimatach sprawdzić, co podają w filiżankach na Pradze...
Całkiem niedawno, bo 29 września (czyli - pisząc te słowa - wczoraj), obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Kawy. W sumie nic to dziwnego. Skoro jest Dzień Bez Majtek, to dlaczego “czarne złoto” miałoby nie mieć swojego święta? Tak się jednak miło złożyło, że na Dzień ów przypadło na kolejne Spacerro Kawowe po warszawskich kawiarniach. Tym razem udaliśmy się na drugą stronę Wisły, aby w praskich klimatach sprawdzić, co podają w filiżankach na Pradze. Umknęliśmy tym samym manifestacjom i mogliśmy w spokoju przemieszczać się po wybranych kawiarniach. Trzeba od razu nadmienić, że ceny w kawiarniach na Pradze rządzą. Najdroższe espresso kosztowało 5 zł, a najtańsze, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, 4 albo 4,5 zł. Czy niższa cena odbija się na jakości tego, co wyciskają bariści? Jednym słowem - nie, ale po kolei. Oto gdzie byliśmy:
Melon Cafe (ul. Inżynierska 1)
Espresso w Melonie było całkiem przyjemne. Dominował smak gorzkiej czekolady, body jednak było zbyt wodniste. Patrząc na ilość naparu w filiżance, skręcenie młynka “o ząbek” poprawiłoby zarówno smak jak i zachowanie na podniebieniu.
4 Pokoje Coffee & Bar (ul. Wileńska 19)
4 Pokoje to prawie sąsiad dla Melon Cafe. Kawiarnia znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej, “zaraz za rogiem” - jak to się zwykło mawiać i nie ma w tym przesady. Tutaj też w filiżance objawił się problem nieco zbyt grubo zmielonej kawy, przez co ilość espresso w filiżance była zbyt duża, a smak stracił na intensywności. Niemniej jednak w kawie dominowała gorzka czekolada, zwieńczona delikatną owocową nutą pod koniec. Całkiem przyjemna kombinacja.
Mucha nie siada (ul. Ząbkowska 38)
Espresso tutaj to zdecydowanie nie był napój dla osób o słabym podniebieniu. Możliwe, że to nawiązanie to złej sławy ulicy, przy której mieści się kawiarnia - twarda kawa dla twardych ludzi. Kawał szatana. Mocna, gorzka czekolada w smaku, ale body - o dziwo - delikatne i aksamitne. Naprawdę ciekawe w smaku.
Cafe Zaraz wracam (ul. Paryska 17)
Ostatni przystanek naszego spaceru wypadł na Saskiej Kępie. Smakowo w podobnych do pozostałych kawiarni klimatach - gorzka czekolada. Lecz w przypadku tego espresso dochodził jeszcze niemiły posmak, który rujnował smak kawy. Może taki urok tych ziaren, nie trafiał on jednak do mnie kompletnie. Trochę szkoda, że zakończenie spaceru nie było udane pod względem kawowym, ale odbiliśmy to sobie bardzo dobrych ciachem. Należało nam się po takim dystansie. ;)
Podsumowując, te cztery praskie kawiarnie były miłą odmianą od lekkich i owocowych kaw, których ostatnio wszędzie pełno. Tamtejsze kawy z racji ich intensywności w smaku mogą nie przypasować każdemu, ale dzięki temu mają swój charakter wpasowujący się w klimat Pragi. Mój ranking z tego Spacerro wygląda następująco:
- Mucha nie siada - za smakowego kopa i jednoczesną delikatność na podniebieniu
- 4 Pokoje Coffee & Bar - bo kombinacja gorzkiej czekolady i owocowego finiszu bardzo mi się spodobała
- Melon Cafe - za intensywność gorzkiej czekolady
- Cafe Zaraz Wracam - bo ten niemiły posmak jednak dominował

