WiFi w aparacie fotograficznym
“WiFi jest naprawdę wygodne i przydatne, kto ma dobry aparat w swoim telefonie, ten wie o czym mówię.”
Zależność ogniskowej od przysłony
“Podnosząc przysłonę, zwiększamy ogniskową więc musimy oddalać się od obiektu.”
Internet potrafi zburzyć wszystko, co do tej pory wiedziałeś. Znalezione na forum maxmodels.pl
Motto dla prasy i blogosfery
“I have no data yet. It is a capital mistake to theorise before one has data. Insensibly one begins to twist facts to suit theories, instead of theories to suit facts.”
- Sherlock Holmes w "The Adventures of Sherlock Holmes"
Fotografuję za darmo
Dużo ostatnio czytam o złych zleceniodawcach, którzy są zdziwieni tym, że za usługę - nawet freelancerską - trzeba zapłacić. I to zapłacić często całkiem sporo. Cieszy mnie to, ponieważ takie rzeczy trzeba nagłaśniać, aby budować w społeczeństwie pewien nawyk. Że fotografie nie “robią się” za darmo, że sprzęt i oprogramowanie kosztują, że wiedza i umiejętności też nie przyszły łatwo. Ktoś poświęcił swój cenny czas i zadał sobie masę trudu, aby umieć i mieć czym zrealizować wizję klienta.Ale ja nie o tym. Chciałem napisać o drugiej stronie medalu, czyli o “pracy” za darmo...
Dużo ostatnio czytam o złych zleceniodawcach, którzy są zdziwieni tym, że za usługę - nawet freelancerską - trzeba zapłacić. I to zapłacić często całkiem sporo. Cieszy mnie to, ponieważ takie rzeczy trzeba nagłaśniać, aby budować w społeczeństwie pewien nawyk. Że fotografie nie “robią się” za darmo, że sprzęt i oprogramowanie kosztują, że wiedza i umiejętności też nie przyszły łatwo. Ktoś poświęcił swój cenny czas i zadał sobie masę trudu, aby umieć i mieć czym zrealizować wizję klienta.Ale ja nie o tym. Chciałem napisać o drugiej stronie medalu, czyli o “pracy” za darmo. Dlaczego pracę umieściłem w cudzysłowie? Ano dlatego, że wielu z nas fotografuje hobbystycznie. W tygodniu mamy “normalną” pracę, która pozwala nam realizować swoje hobby (czyli kupować masę nowych gadżetów ;)) i mieć z czego żyć. Po pracy natomiast dla własnej satysfakcji łapiemy za aparat i idziemy w plener, realizując wizje, które obijały nam się w czaszce od poniedziałku do piątku. Pewnie już się domyślacie, że chodzi mi o sposób rozliczenia fotograf-modelka/model, który w skrócie nazywa się TFP - Time for Prints. Dzięki takiej formie osoba fotografowana dostaje zdjęcia i jest zadowolona, a fotograf może zrealizować swój projekt i też jest zadowolony. Wszyscy zatem powinni się cieszyć z takiego obrotu rzeczy, nieprawdaż? Otóż nic bardziej mylnego. Według tego, co czytam na internetowych forach, fotografowanie w opisanej powyżej formie to zło. Proszenie o sesję w takiej formie to zło. Zwłaszcza, jeśli prosi o to osoba chętna na zdjęcia. Gdy fotograf prosi - jest OK. Potrafię zrozumieć oburzenie przy ogłoszeniach typu “Chętny na sesję TFP” lub bardziej bezpośrednich - “Chcę fotografa, który zrobi mi darmową sesję”. Przy czym fotograf ma zadbać o miejsce (najlepiej studio), rekwizyty, ubrania i pomysł. Nie, to tak nie działa. TFP nie oznacza “za darmo”, mimo że w grę nie wchodzą pieniądze. Tutaj walutą jest zaangażowanie i współpraca, aby korzyści były równe dla ludzi po obu stronach aparatu. Nie rozumiem jednak gdy każde ogłoszenie, które zawiera ten magiczny trzyliterowy skrót jest równanie z ziemią, a pisząca je osoba mieszana z błotem. Z reguły przez osoby, których portfolio wygląda dość mizernie. Tak jakby jedna sesja w studio i dwie strony marnych zdjęć w portfolio oraz doświadczenie “Duże”, wpisane własnoręcznie w odpowiednią rubrykę, dawały im prawo do krytykowania, często w niewybrednych słowach, kogokolwiek. Co ciekawe, te osoby często same szukają modelek na zasadzie Time for Prints i nie widzą w tym nic złego. Ludzie, opamiętajcie się! Wbijcie sobie w te Wasze wypchane bilonem za sesję głowy, że nie każde fotografowanie ma wymiar komercyjny. Nie każdy jest zawodowcem robiącym sesje po 50 zł, dzięki czemu realizuje swoje marzenie bycia profesjonalnym fotograferem. Są jeszcze osoby, które chcą zrobić coś ciekawego bez wymiernych korzyści finansowych, ale za to z radości dla samej fotografii. Dla procesu, podczas którego wizja staje się czymś namacalnym, czy to na papierze czy na ekranie monitora. Rozgraniczcie sesje komercyjne, gdzie klient “płaci i żąda”, od sesji robionych dla czystej przyjemności fotografowania. Aż mnie kusi, aby na koniec sparafrazować tekst Molesty:
Po pierwsze nie dla sławy Po drugie nie dla pieniędzy Dobrze fotografować można żyjąc nawet w nędzy.
P.S. Większość moich zdjęć, między innym to ilustrujące ten wpis, powstało jako TFP. Jestem przekonany, że w innym przypadku bym ich nie zrobił. Z różnych powodów.
Z nowym Canonem 5D można wszystko
Jeżeli fotografujesz dla siebie, typowo amatorsko - nie patrz na te bydle, starszy Mark 2 jest naprawdę dobrym aparatem i długo nim będzie. Natomiast gdy fotografia jest czymś więcej dla Ciebie - nie wahałbym się.
Nie wątpię, że jest to kawał dobrego sprzętu ale... trzeba zachować pewną trzeźwość myślenia. Swoją drogą cała "recenzja" jest dobra. Warto wiedzieć, że jak się kiedyś nie dało to z nowym 5D już się da :)
Spacerro Sierpniowe - z deszczu do kawiarni
Kolejne Spacerro wypadło z miesięcznym opóźnieniem. Czas wakacyjny nie służy planowaniu, więc spacer lipcowy odbył się w sierpniu, a we wrześniu odbędzie się… wrześniowy. Oczywiście mógłbym napisać, że lipcowe smakowanie espresso nie doszło do skutku, ale byłoby to zbyt proste, prawda?"Jak by jednak nie było, uraczeni przez pogodę przyjemnym chłodkiem, przeplatanym drobnym opadem atmosferycznym, zwiedziliśmy cztery kawiarnie i - co wymaga szczególnego podkreślenia - zrobiliśmy to całkiem pokaźną grupą. Jeśli pamięć i umiejętność liczenia na poziomie podstawówki mnie nie zawodzą, to nasze "stadko" liczyło 11 osób. Taka grupa to już prawie potęga...
Kolejne Spacerro wypadło z miesięcznym opóźnieniem. Czas wakacyjny nie służy planowaniu, więc spacer lipcowy odbył się w sierpniu, a we wrześniu odbędzie się… wrześniowy. Oczywiście mógłbym napisać, że lipcowe smakowanie espresso nie doszło do skutku, ale byłoby to zbyt proste, prawda?"Jak by jednak nie było, uraczeni przez pogodę przyjemnym chłodkiem, przeplatanym drobnym opadem atmosferycznym, zwiedziliśmy cztery kawiarnie i - co wymaga szczególnego podkreślenia - zrobiliśmy to całkiem pokaźną grupą. Jeśli pamięć i umiejętność liczenia na poziomie podstawówki mnie nie zawodzą, to nasze "stadko" liczyło 11 osób. Taka grupa to już prawie potęga. ;) Gdzie zatem potęgowaliśmy? Zaczęliśmy od:
Po prostu Cafe (Chłodna 48). Wolska kawiarnia w młynku miała ziarna z Kofi Brand'u. Espresso przyrządzone poprawnie - jasno orzechowa crema i przyjemny lekki zapach robiły dobre wrażenie. W smaku wyczuwalny delikatny orzech, jednak dominuje kwaskowatość czerwonego grejpfruta. Body lekko wodniste. Ogólnie dobrze i smacznie.
Drugą odwiedzoną przez nas kawiarnią był Swiss Cafe & Chocolate by Lindt (Złota 59, Złote Tarasy). Pierwsze wrażenie to ogromna masa słodkich łakoci. Ale nie przyszliśmy przecież dla czekolady (chyba że wyczuwalnej w kawie). Swiss Cafe też ma ziarna z Kofi Brand, więc zapowiadało się ciekawie. Niestety, podane espresso - poprzez praktycznie brak cremy w filiżance - już na pierwszy rzut oka wskazywało, że nie będzie tak słodko (mimo ogromnego czekoladowego cukieraska, dodawanego do kawy). Pierwszy łyk już tylko mnie w tych obawach utwierdził. Espresso w Swiss'ie można określić jednym zdaniem: Absolutny brak smaku. Moim zdaniem, zbytnio rozkręcony młynek sprawił, że kawa po prostu przeleciała przez sitko, formując się w filiżance w wyrób kawopodobny. Szkoda.
Niezrażeni tym jednak (w końcu testy to testy) wyruszyliśmy na poszukiwania Ukrytego Miasta (Noakowskiego 16). Miejsce jest cudne, już od samego wejścia na podwórze kamienicy, w której się znajduje. W środku jest jeszcze lepiej, więc co do espresso miałem spore nadzieje, żeby nie rzec - wymagania. I, co najlepsze, udało się je spełnić. Mocne espresso o smaku gorzkiej czekolady, bez grama kwaskowatości, ale za to z drapiącą gardło goryczką, smakowało dobrze. W sam raz dla kogoś, kto zapomni się z książką na kolanach - a zapomnieć się tam jest bardzo łatwo. Nam jednak nie dane było tego zrobić, ponieważ czekała na nas ostatnia kawiarnia.
Kawka Bar Kawowy (Koszykowa 30) niedawno obchodziła dziesięciolecie istnienia. To dużo. Wystrój jest bardzo fajny, ale mimo wszystko przeraziliśmy się, gdy zobaczyliśmy za barem… ekspres automatyczny. Słowo się jednak espresso stało i trzeba było zmierzyć się z tym, co "wylało" się z kawowego robota. I w sumie nie było tragedii. Kawa co prawda nieco wodnista, ale lekki smak migdałów sprawiał miłą niespodziankę, jeśli wziąć pod uwagę sposób zaparzenia.
Jak zawsze pod koniec muszę dokonać tego średnio przyjemnego podsumowania, ale tym razem powinno pójść łatwo:
- Ukryte Miasto - za to, że nie mieli owocowej kawy, a goryczka była cudna i świetnie komponowała się z miejscem.
- Po prostu Cafe - bo kawa smaczna i rześka, jednak ta owocowość powoli zaczyna mi się nudzić.
- Kawka Bar Kawowy - ponieważ dobre espresso z automatu jest taką samą rzadkością jak uczciwy polityk.
- Swiss Cafe & Chocolate - za ten cukierek podawany do kawy (gdybym wiedział wcześniej, to bym wziął samego cukierka).
Marcin Gortat Team vs. Wojsko Polskie
W niedzielę Warszawą rządziła koszykówka, przynajmniej na Torwarze. Na zakończenie organizowanych w Polsce przez Marcina Gortata obozów koszykówki drużyna reprezentantów Wojska Polskiego zmierzyła się z Drużyną Gwiazd (gwiazdy sportu jak Mariusz Czerkawski czy Piotr Gruszka lub celebryci).Początek zapowiadał się raczej na radosną "klepaninę" na parkiecie jednak jak się okazało końcówka okazała się zacięta. Wojsko Polskie dogoniło prowadzącą drużynę Gwiazd jednak objąć prowadzenia nie zdołali i spotkanie przegrali...
W niedzielę Warszawą rządziła koszykówka, przynajmniej na Torwarze. Na zakończenie organizowanych w Polsce przez Marcina Gortata obozów koszykówki drużyna reprezentantów Wojska Polskiego zmierzyła się z Drużyną Gwiazd (gwiazdy sportu jak Mariusz Czerkawski czy Piotr Gruszka lub celebryci).Początek zapowiadał się raczej na radosną "klepaninę" na parkiecie jednak jak się okazało końcówka okazała się zacięta. Wojsko Polskie dogoniło prowadzącą drużynę Gwiazd jednak objąć prowadzenia nie zdołali i spotkanie przegrali.
Przed meczem najlepsze dzieciaki z obozów Marcina walczyły na koszykarskim torze przeszkód (coś jak Skills Challenge z NBA All-Star Weekend) o możliwość wyjazdu do Phoenix. Marcin Gortat sprawił wszystkim ogromną niespodziankę i cała finałowa ósemka odwiedzi go w mieście Słońc. W przerwie po dwóch pierwszych kwartach był też niesamowity pokaz wsadów. Nie zabrakło też oczywiście pokazu cheerleader'ek.
Co dziwne mimo, iż wejście na imprezę było darmowe i do "wzięcia" było ponoć 3500 wejściówek hala w Torwarze wydawała się pustawa. Doping jednakże był taki jak by siedziało tam przynajmniej dwukrotnie więcej kibiców :)
Zdjęcia... no cóż. W hali ciemno co widać. W dodatku to moje pierwsze koszykarskie zdjęcia. Chyba się trochę "spaliłem" fotografując mój ukochany sport :)
Moja "fotografi" i "łotermarki"
Photography. Magiczne słowo, które najwyraźniej zmienia zdjęcie w profesjonalną fotografię, a amatora - w profesjonalistę. Przynajmniej w Polsce. Rozumiem użycie tego wyrazu w krajach anglojęzycznych, ale dlaczego u nas? Przecież Polacy nie gęsi i swój język mają. Czy fotografia brzmi gorzej od “fotografi”? Czy chodzi o szacun na dzielni i +3 do charyzmy? Co ciekawsze, im gorsze zdjęcia, tym większa szansa, że zrobione przez “photographera”, który nie da o sobie zapomnieć, umieszczając na zdjęciu swój podpis. Im większy i bardziej fikuśny, tym lepiej. Po co jednak psuć odbiór oglądającemu, umieszczając znak wodny na fotografii? Przecież nawet niewielki działa rozpraszająco. To dla mnie dwie fotograficzne zagadki (zresztą jedne z wielu): “photography” i “brandowanie” własnych zdjęć...
Photography. Magiczne słowo, które najwyraźniej zmienia zdjęcie w profesjonalną fotografię, a amatora - w profesjonalistę. Przynajmniej w Polsce. Rozumiem użycie tego wyrazu w krajach anglojęzycznych, ale dlaczego u nas? Przecież Polacy nie gęsi i swój język mają. Czy fotografia brzmi gorzej od “fotografi”? Czy chodzi o szacun na dzielni i +3 do charyzmy? Co ciekawsze, im gorsze zdjęcia, tym większa szansa, że zrobione przez “photographera”, który nie da o sobie zapomnieć, umieszczając na zdjęciu swój podpis. Im większy i bardziej fikuśny, tym lepiej. Po co jednak psuć odbiór oglądającemu, umieszczając znak wodny na fotografii? Przecież nawet niewielki działa rozpraszająco. To dla mnie dwie fotograficzne zagadki (zresztą jedne z wielu): “photography” i “brandowanie” własnych zdjęć. Co to daje? Czemu służy? Na pewno zdjęcia od tego lepsze się nie staną. Widziałem, próbowałem, nie działa. Ewentualnej kradzieży i tak nie powstrzymają. Może gdyby podpis umieścić na całym zdjęciu, ale to chyba nie o to chodzi? Skoro oglądający jest na Twojej stronie, to raczej ma świadomość tego, czyje zdjęcia ogląda, po co więc mu nachalnie o tym przypominać? Uzasadnienie, że to obrona przez złodziejami, do mnie nie trafia. Czy warto martwić się na zapas? Zresztą, podobno kradzież zdjęcia to najlepszy zarobek dla fotografa. Prawdziwa kasa, a nie tam jakieś grosze ze "stocków". Jeśli faktycznie już bardzo chcecie podpisać swoje zdjęcia, zostawcie np. pasek pod zdjęciem i na nim umieśćcie podpis. Możecie wykorzystać do tego słowo “fotografia”. Nie zbiedniejecie, liczba odbiorców nie zmaleje, a może nawet przeciwnie - powodowani patriotyzmem przybędą oni, ci odbiorcy, w większej liczbie.
Czerwcowe Spacerro - duszność wszędzie
Czerwcowe Spacerro udało nam się rzutem na taśmę. W ostatni dzień miesiąca, pod czujnym okiem słońca lejącego żar na Warszawę, odwiedziliśmy cztery kawiarnie. Pokonaliśmy straszliwe dystanse, spaliliśmy tysiące kalorii i wypociliśmy litry wody aby zobaczyć gdzie warto napić się espresso.Najlepsze w tym wszystkim było to, że w zasadzie wszystkie kawiarnie stanęły na wysokości zadania nalewając do filiżanek co najmniej poprawną kawę. Ciekawy był też fakt, że tylko jeden z odwiedzonych przez nas lokali fundował owocowe nuty w naparze. Tyle słowem wstępu, czas teraz na to co tygryski (nie tylko na cremie) lubią najbardziej czyli miejsca, w których spożywaliśmy...
Czerwcowe Spacerro udało nam się rzutem na taśmę. W ostatni dzień miesiąca, pod czujnym okiem słońca lejącego żar na Warszawę, odwiedziliśmy cztery kawiarnie. Pokonaliśmy straszliwe dystanse, spaliliśmy tysiące kalorii i wypociliśmy litry wody aby zobaczyć gdzie warto napić się espresso.Najlepsze w tym wszystkim było to, że w zasadzie wszystkie kawiarnie stanęły na wysokości zadania nalewając do filiżanek co najmniej poprawną kawę. Ciekawy był też fakt, że tylko jeden z odwiedzonych przez nas lokali fundował owocowe nuty w naparze. Tyle słowem wstępu, czas teraz na to co tygryski (nie tylko na cremie) lubią najbardziej czyli miejsca, w których spożywaliśmy:
Pierwszą kawiarnią było MiTo (Waryńskiego 28), a w zasadzie to kawiarnio-księgarnio-galerią - zapowiadało się zatem ciekawie. Espresso z bardzo miłym, kwietnym zapachem i łagodny, jedwabistym body. W smaku delikatny orzech z przyjemnie zbalansowaną goryczką (na początku) i kwaskowatością (na końcu). Ziarna to brazylijski singiel palony w Kofi. Bardzo, bardzo smaczny. Jako ciekawostkę dodam, że MiTo to pierwsza kawiarnia, z tych do których trafiłem, która jest przyjazna Foursquare’owcom. Wpadnijcie, zróbcie check-in’a i cieszcie się bonusem ;)
Dalsze kroki skierowaliśmy ku Take off the Hat (Pańska 98). Słońce dało nam się we znaki więc z radością powitaliśmy chłód panujący w środku kawiarni a już kilka minut później witaliśmy się z espresso. Tutaj też dostaliśmy kawę z czekoladową nutką. Całkiem niezłe ale kwaskowatość zbyt dominowała zahaczając o cierpkość. Nie było tragedii ale wydaje mi się, że można było wycisnąć coś więcej z tych ziaren. Może nieco wyższa temperatura zaparzania by pomogła?
Próbując wygrać z “okiem Saurona” na niebie wsiedliśmy w tramwaj w kierunku ronda z palmą. Wysiedliśmy co prawda przy Smyku aby pożegnać się z 5.29 (brzydkie słowa cisną się na usta gdy pomyślę o likwidacji) ale stamtąd niedaleko już do Cafe Wygodny Rower. Przed kawiarnią rowery, w środku też więc klimaty miłe sercu memu ale czy espresso będzie miłe memu podniebieniu? A i owszem. W smaku gorzka czekolada z taką ulotną nutką cynamonu, smacznie. Ziarna, jak wypatrzyła Magda, z Brazylii.
Ostatni przystanek - Francuska 30 (zgadnijcie adres ;)) to pierwsza kawiarnia po drugiej stronie Wisły w naszych spacerach. Przed kawiarnią spory ogródek i stanowisko baristy więc nie trzeba stać w środku i czekać na kawę. Fajny klimat. Espresso jakie dostaliśmy to jedyne owocowe podczas tego spaceru. Grejpfrutowe w smaku pasowało do takiej pogody działając orzeźwiająco. Ziarna z palarni Kofi ale nie pamiętam kraju pochodzenia albo się nie spytaliśmy. Zwalę to na słońce i udar ;)
Podsumowanie tego Spacerro nie przychodzi mi łatwo. Z miejscem czwartym nie mam problemu natomiast trzy pozostałe kawiarnie to już dylemat, w każdej z nich espresso było super. Osiołkowi w żłoby dano… ale spróbuję:
- MiTo - urzekło mnie to espresso, zapachem, smakiem i tym balansem goryczki i kwaskowatości
- Francuska 30 - lubię owocowe kawy. Ostatnio miałem przesyt ale przy czterech czekoladowych pod rząd to była przyjemność.
- Cafe Wygodny Rower - smaczne espresso, bardzo smaczne nawet. Minimalnie w moim odczuciu “przegrywa” z miejscem drugim przez tą czekoladowatość. Może gdyby upał był mniejszy…
- Take off the Hat - espresso porządne ale odstawało mocno od powyższej trójki. Może gdyby nie ta cierpkość.
Red Bull Sprint and Skid w Warszawie
Pamiętacie jak kiedyś na osiedlowych uliczkach, na Pelikanach lub Wigry, blokowało się tylne koło by zostawić jak najdłuższy ślad hamowania? W tą sobotę, na nieco innych warunkach i nieco innych rowerach, zorganizowany został turniej o nazwie Red Bull Sprint and Skid. Zasady są banalne - rower z ostrym kołem i bez hamulców, sprint w jedną stronę, ciasny nawrót, kolejny sprint i dłuuuuuga droga hamowania czyli właśnie tytułowy skid. Punkty dostaje się za czas sprintu i za długość skid'a. Brzmi banalnie? Możliwe, ale wygląda świetnie i dostarcza niesamowitych emocji. Pozytywnych w dodatku bo to przecież rowery a rowerzyści pogodni i pozytywni są. Dodatkowo piękne okoliczności przyrody, Wisła w tle... czego chcieć więcej...
Pamiętacie jak kiedyś na osiedlowych uliczkach, na Pelikanach lub Wigry, blokowało się tylne koło by zostawić jak najdłuższy ślad hamowania? W tą sobotę, na nieco innych warunkach i nieco innych rowerach, zorganizowany został turniej o nazwie Red Bull Sprint and Skid. Zasady są banalne - rower z ostrym kołem i bez hamulców, sprint w jedną stronę, ciasny nawrót, kolejny sprint i dłuuuuuga droga hamowania czyli właśnie tytułowy skid. Punkty dostaje się za czas sprintu i za długość skid'a. Brzmi banalnie? Możliwe, ale wygląda świetnie i dostarcza niesamowitych emocji. Pozytywnych w dodatku bo to przecież rowery a rowerzyści pogodni i pozytywni są. Dodatkowo piękne okoliczności przyrody, Wisła w tle... czego chcieć więcej? :)